Menu
fot. MRS&MR. Photograph

Każda rola jest osobnym wyzwaniem – wywiad z Jolantą Mrotek

Dajemy cząstkę siebie innym, ale inni, chorzy, cierpiący, potrzebujący oddają nam tak duży pozytywny ładunek energii, nadzieję i chęci do życia, że przejmując od nich choćby ułamek tego, zyskujemy szczęście, radość i spełnienie – mówi Jolanta Mrotek, aktorka musicalowa, teatralna i telewizyjna.

Natalia Kamińska

xD070908 060416 Jolanta Mrotek Lazienki Warszawa

fot.Cz.Czaplinski

Ukończyła pani Liceum Ogólnokształcące w Koszalinie, specjalizując się w genetyce i astronomii. Nie chciała pani zostać naukowcem? Kiedy nastąpił moment przełomowy, w którym zapadła decyzja, by zająć się pracą artystyczną?

Od dziecka ścierały się we mnie dwie pasje: naukowa i artystyczna. Jako mała dziewczynka często dopuszczałam się podobno karygodnych zachowań, tzn. sadzałam mniejsze od siebie dzieci na schodach, udając, że to widownia. Zamykałam drzwi od klatki schodowej, stwarzając wrażenie teatru i występowałam przed nimi, ile tylko się dało. Odgrywałam scenki, śpiewałam piosenki, nie zważając niestety na to, że niektóre maluchy, z racji wieku, w ogóle nie były tym zainteresowane. Na szczęście mamy wybaczały mi to za każdym razem i mogłam bezkarnie uprawiać swój „proceder”. Tak się zaczęło. Potrafiłam też godzinami ślęczeć w laboratorium, wykonując niezliczone doświadczenia z chemii i biologii. Uwielbiałam to. Biały fartuch, szkło laboratoryjne i zapach niezliczonych odczynników. Mój syn odziedziczył to po mnie w genach. Fascynowała mnie też astronomia. Miłość do science fiction towarzyszy mi całe życie. Pasjami czytałam książki o innych wymiarach, czarnych dziurach i zakrzywianiu czasoprzestrzeni. Życie zdecydowało za mnie, czym się zajęłam na stałe. Kiedy ukończyłam szkoły muzyczne pierwszego i drugiego stopnia, moja profesor od śpiewu zabrała mnie do Gdyni na egzaminy do słynnej szkoły Baduszkowej. Było bardzo ciężko. Trzysta osób i tylko piętnaście miejsc. Udało się. Dalej to już ciężka praca. Setki spektakli, ról, seriale, filmy i koncerty. Los tak chciał. Ale… Warto było pracować!

Która z granych przez panią ról stanowiła jak do tej pory największe wyzwanie?

Musicalowo chyba w spektaklu „Crazy for you” w Teatrze Roma. Jedna z głównych ról u boku Janusza Józefowicza i reżysera Wojciecha Kępczyńskiego. Śpiew, gra aktorska i ogromne sceny stepowane i tańczone wymagały olbrzymiej kondycji i sprawności fizycznej. Bardzo ciężka praca i miesiące przygotowań. Castingi i tysiące chętnych. Duży stres i samozaparcie. Rola trudna, ale fantastyczna. Owacje bezcenne! W filmie chyba rola Bieńkowej w „Instynkcie” Patryka Vegi. Dramatyczna postać kobiety zaniedbywanej przez męża i przeżywającej tragedię jako matka. Wyzwanie aktorskie, ale maksimum satysfakcji. Cudowni partnerzy: Danuta Stenka i Jarek Boberek. Rzadko mi się zdarza, że mogę zagrać bez make-upu i fryzury, tak po prostu, w „byle czym”, zwyczajnie „być”, a nie „wyglądać i być”. Kocham takie role. Trudną rolą wbrew pozorom jest też dla mnie Halszka z Klanu, którą gram od przeszło dwunastu lat. Podła, przebiegła, podstępna i wyrachowana. Kradnie i szantażuje. Najczarniejszy charakter w serialu. Lubię tę postać, bo w życiu jestem zupełnym jej zaprzeczeniem. Muszę się natrudzić, a nie grać „po warunkach”. Najlepszym komplementem jest dla mnie to, że ludzie wierzą w autentyczność tej postaci. To znaczy, że jestem przekonująca jako aktorka. A o to przecież chodzi w tym zawodzie.

Czy zdarza się pani czasem utożsamiać z graną przez siebie postacią?

Każda rola jest osobnym wyzwaniem. Wymyślam ją i pracuję nad nią. Najbardziej ukochałam sobie postać magister Mrotek w Dzienniku Telewizyjnym Jacka Fedorowicza. To chyba taka cała ja. Pan Jacek wymyślił tę postać po kilku latach wspólnej pracy ze mną i tak już zostało.

Napisała pani kiedyś, że zawód aktora to „ciągła praca i wyrzeczenia. Diety, gorsety, suknie i pióra. Dbanie o głos, figurę i kondycję”. Jak w takim razie musi wyglądać pani dzień, by mogła pani spełnić te wszystkie wymagania?

Oczywiście, to prawda. Trzeba dbać o kondycję. Nie ćwiczę jakoś szczególnie, ale taka gimnastyka typu brzuszki czy przysiady albo rozciąganie to podstawa. Chodzę na długie spacery. Staram się ograniczać słodycze i nie łączyć pokarmów. Dbam o gardło. Zimą zawsze golfy i szaliki. Unikam też bardzo zimnych napojów. Jem często, ale mało. W ten sposób unikam odkładania przez organizm zapasów „na później”. Niestety za dużo solę i muszę z tym powalczyć. Łykam suplementy diety: omega-3, magnez, luteinę, witaminę C, L-karnitynę, piję też wodę niegazowaną.

Poza pracą zawodową podejmuje pani wiele aktywności (np. wspinaczka, nurkowanie, żeglowanie), które wymagają pokonywania własnych słabości. Jak te zajęcia zmieniły pani życie?

Szczególnie ważny w moim życiu był moment złożenia wypowiedzenia po wielu latach pracy w jednym teatrze i odcięcie się od toksycznej szefowej. To było jak ponowne narodzenie. Postanowiłam wtedy, że zrobię coś szalonego. Wyruszyłam na wspinaczkę wysokogórską na Mnicha. Piękna, skalista góra, 2400 m n.p.m. Było bardzo ciężko. Przewodnik narzucił mi takie tempo, że słyszałam bicie tętna w uszach i chwilami nie widziałam na oczy z wysiłku. Pot lał się strumieniami, ręce bolały od wczepiania się paznokciami w skałę. Stopy wyszukiwały najmniejszej rozpadliny, o którą można było się oprzeć. Kiedy usiadłam na tym małym skrawku na szczycie, z którego rozpościera się niesamowity widok na Morskie Oko i Tatry, zdałam sobie sprawę, że mam przed sobą 500 metrów przepaści. Nic, tylko lita skała i przepaść. Na szczycie nie ma żadnych barierek czy zabezpieczeń. Jest się jakby na czubku świata. Niesamowite. Człowiek zdaje sobie sprawę, że wszystko może. Chce żyć, spełniać marzenia, realizować cele. Nie będę przejmowała się ludźmi, którzy na to nie zasługują .Pozbyłam się bzdurnych problemów. To było jak katharsis. Potem jeszcze moment, kiedy musisz stanąć na szczycie i dać krok za grań. W pustkę. Nie ma innego wyjścia, trzeba zjechać na linach dwadzieścia pięter w dół. Nie ma schodów ani pomocy. Niesamowite uczucie. Wolność.

Pani syn również rozwija wiele pasji, m.in. jest zapalonym i utalentowanym chemikiem i fizykiem, gra na gitarze, nurkuje, lata na szybowcach. W jaki sposób, jako rodzicowi, udało się pani rozbudzić w nim tyle różnorodnych zainteresowań?

Śmiejemy się, że wiele rzeczy odziedziczył w genach, ale trzeba rozwijać w dzieciach pasje i pomóc je realizować. Od wczesnych lat wynajdywałam Oskarowi różne kolonie i obozy, aby szukał w sobie odpowiedzi. Aikidio, fotografia, konie, szybowce, narty, gitara, survival, strzelectwo, nurkowanie, robotyka. Skończyło się na tym, że nie ma czasu na nudę. W zeszłym roku zdobył złoto na Mistrzostwach Świata Młodych Fizyków w Bangkoku. Jest moją dumą i zawsze będę go wspierać.

Od wielu lat tworzy pani udany związek ze swoim mężem. Nie da się ukryć, że w świecie show biznesu jest to ewenementem. Pani jednak udało się znaleźć na to receptę. Jaką?

Jeśli się trafi na tę swoją „drugą połówkę”, to trzeba o to dbać. Mąż był scenografem w Teatrze Muzycznym w Gdyni, a ja grałam na scenie. Spotkałam go na portierni. Lał deszcz. Poprosiłam o podwiezienie do Domu Aktora. Białym maluchem. Nie było spotkań, randek, po prostu zostaliśmy już ze sobą na zawsze. Minęło 26 lat od dnia, kiedy się poznaliśmy. Myślimy podobnie, mamy wspólne cele, ukochanego syna Oskara, wspólne marzenia. Rozumiemy się bez słów. Czasem zdarza nam się wypowiadać nagle to samo zdanie jednocześnie. Śmiejemy się, że nasze aury są ze sobą zlane. Nawet na odległość. Trzeba się ze sobą zaprzyjaźnić, umieć rozmawiać, znajdować wspólne rozwiązania, pozbyć się chorej zazdrości, która zabija każdy związek, nauczyć się przepraszać, przebaczać. W związku musi też być równouprawnienie. Chęć pomocy w codziennym życiu i obowiązkach. Nie ma tu podziału na płeć. Ważna jest rozmowa o wszystkim: o rzeczach trudnych, rozterkach, problemach, wątpliwościach, o tym, co nas boli, drażni i przeszkadza. Trzeba umieć słuchać, nauczyć się zapominać o różnych wpadkach i złych chwilach.

Czy ma pani swoje ukochane miejsce na ziemi?

Na pewno jest to mój dom na Kabatach. Zamykam za sobą drzwi i otacza mnie spokój i poczucie bezpieczeństwa. Kocham moje bibeloty, obrazy na ścianach i całą masę pamiątek, którymi ten dom obrósł przez te wszystkie lata. To taka moja oaza. Jest jeszcze jedno ukochane przeze mnie miejsce. To Wenecja. Pojechaliśmy tam z mężem zaraz po tym, jak się poznaliśmy. Byliśmy tam już wiele razy, ale zawsze zdarza nam się znaleźć jakiś nowy, urokliwy zakątek. To cudowne miejsce.

A jakie ma pani wspomnienia związane z Krakowem?

Niestety nigdy nie mam czasu, aby na spokojnie pokontemplować uroki tego miasta. Zawsze wyjazdy do pracy, występy na różnych scenach, eventy, szybka, obowiązkowa wizyta na Wawelu albo na Rynku, pakowanie się i powrót. Może w te wakacje zawitam tam na dłużej. Kocham Kazimierz, atmosfera jest tam bezcenna.

Od wielu lat wspiera pani różne imprezy charytatywne. Teraz jest pani ambasadorką akcji „OnkoRejs – Wybieram życie”. Dlaczego zdecydowała się pani wesprzeć tę inicjatywę?

Mój tata kilka lat temu zachorował na raka. Życie uratowało mu to, że mama pilnowała regularności badań profilaktycznych. Skończyło się na operacji, wycięciu m.in. węzłów chłonnych, naświetleniach, stresie i bólu, ale tata przeżył. Pomyślałam, że jeśli mogę powalczyć o życie innych, to jest to bezcenne. A druga sprawa to pokazanie, że rak to nie wyrok. Że można z nim żyć, realizować marzenia i pasje. Dobro zawsze wraca, tak myślę. Jeżeli możemy obudzić się rano z uśmiechem na ustach i satysfakcją, że ktoś dzięki nam jest choć przez chwilę szczęśliwy, to warto pomagać. Tak jak to napisałam w ostatnim felietonie na blogu OnkoRejsu. Dajemy cząstkę siebie innym, ale inni, chorzy, cierpiący, potrzebujący, oddają nam tak duży pozytywny ładunek energii, nadziei i chęci do życia, że przejmując od nich choćby ułamek tego, zyskujemy szczęście, radość i spełnienie.

 

W jaki sposób przekonuje pani innych, by regularnie wykonywali badania profilaktyczne?

Powtarzam do znudzenia: badajmy się. Rak wcześnie wykryty to duża szansa na wyleczenie. Jeśli nie zależy nam na swoim zdrowiu (w co wątpię), bo jesteśmy zbyt zabiegani, żeby zaprzątać sobie głowę badaniami, to zróbmy to dla bliskich, nie bądźmy egoistami! To rodzina cierpi z niemocy i wyrzutów sumienia, że nie zmusiła nas do badań i nie zapobiegła chorobie! Żyjemy pełnią życia, kształcimy się, zakładamy rodziny, walczymy o pracę i realizację celów, powalczmy zatem o życie! Wiem, że wszyscy odkładają to na później, ale może się okazać, że nie będzie tego „później”. Zadałam sobie pytanie: jak sprawić, aby badania były naturalne? Ba! Wręcz trendy! Wtedy wpadłam na genialny pomysł: prezent! Piszę o tym w każdym wywiadzie i mówię w TV. Jest tyle okazji. Urodziny, imieniny, Dzień Matki, Kobiet czy Mężczyzn (nie zapominajmy, że rak nie rozróżnia płci). Kupmy prezent bliskiej osobie. Na pewno będzie oryginalny i świadczący o tym, jak bardzo nam zależy na czyimś życiu. Może to być zwykłe badanie krwi, które jest podstawą, czyli morfologia czy PSA, ale także mammografia, USG, cytologia.

I nie uważam, żeby to było mało romantyczne. Zgoda, oprócz tego kwiatek, niech będzie. Wierzcie mi, że każdy to doceni. Jest jeszcze jeden plus. Nie będzie mu wypadało odmówić. Albo zrobi to dla świętego spokoju, albo z szacunku dla nas. Wszystko jedno, ale zrobi! A o to nam chodzi. Może uratujemy czyjeś życie. Zastanówcie się nad tym. Myślę, że to świetny pomysł.

Udostępnij

Możliwość komentowania jest wyłączona.