Menu

Za głosem serca. Rozmowa z Patrycją Piekutowską

Zawsze idę za głosem serca

 

Nie lubiłam ćwiczyć i trzeba mnie było do tej czynności zaganiać. W zasadzie do dziś nie mam do tego pasji, ale jest to oczywiste, że nie mam wyjścia. Natomiast w dzieciństwie było to okupione moim zniechęceniem i jest wielką zasługą mojej mamy, która sama jest absolwentką Akademii Muzycznej, że mnie pilnowała, abym jednak ćwiczyła. Na temat sukcesu w muzyce rozmowa z Patrycją Piekutowską, pierwszą polską skrzypaczką w historii rodzimej fonografii nagrodzoną na MIDEM Cannes Classical Award w kategorii muzyki współczesnej za płytę „Capriccio” z utworami Krzysztofa Pendereckiego (2008 rok) oraz pedagog w szczecińskiej Akademii Sztuki, gdzie prowadzi klasę skrzypiec. 

Rozmawia IZABELLA JARSKA

Koncertuje pani w Polsce, ale także poza krajem. Gdzie najbardziej lubi pani występować?

– Po 18 latach koncertowania na całym świecie jedno miejsce kocham szczególnie, jest nim Ameryka Południowa, gdzie występowałam już ponad 80 razy. Wróciłam stamtąd niedawno i po raz kolejny okazało się, że jest tam absolutnie wyjątkowa publiczność. I nie ma znaczenia jaki to jest konkretnie kraj, czy to jest północ czy południe tego kontynentu. Myślę, że to wynika ogólnie z roli muzyki w Ameryce Południowej. Nigdzie indziej nie mają takiego chociażby kultu tańca…Tam wielu ludzi gra na jakimś instrumencie. Oni muzykę mają po prostu w sercu. To robi ogromne wrażenie. A tym co najbardziej kocham w Ameryce Południowej jest to, że nawet jeśli się tam gra utwory, których publiczność nigdy nie słyszała, np. dzieła skrzypcowe Góreckiego i Lutosławskiego, które tam zagrałam kilka dni temu, to sala zawsze jest pełna a odbiór muzyki fantastyczny. Poza tym kochają artystów z Europy.

Jak na tym tle plasuje się polska publiczność?

– My mamy zupełnie inną mentalność. Polska moim zdaniem jest krajem niezwykle rozwiniętym jeśli chodzi o muzykę poważną, ale jest ona popularna tylko wśród melomanów. Gdy jednak idzie o przekonanie do takiej twórczości nowych odbiorców, to nie jest to łatwe. Za co także ponoszą winę media, w których mało miejsca poświęca się muzyce klasycznej. I to wielka szkoda. Zwłaszcza, że gdzie nie pojadę – a występowałam już w 35 krajach, więc mam rozeznanie – Polska kojarzona jest głównie z muzyki klasycznej. Bo jest tak duża liczba polskich artystów i dyrygentów koncertujących po świecie, że melomani w większości krajów zawsze mogą wymienić chociaż trzy czy cztery znane nazwiska z tej branży. W Polsce jest wierna publiczność, która chodzi na koncerty i ci ludzie robią to, bo kochają taki rodzaj muzyki. Niemniej według mnie ta grupa odrobinę się starzeje, ponieważ nowe pokolenia nie mają jak się wyedukować. Dlatego od lat mam marzenie, żeby zrobić program, na który składałyby się rozmowy wyłącznie z osobami związanymi ze światem muzyki klasycznej, a opowiadaliby oni o swoich przygodach jakie mieli podczas podróży koncertowych po świecie. Ludziom w mojej branży przytrafiają się naprawdę nieprawdopodobne, barwne i zabawne historie. W zasadzie każdy taki wyjazd wiąże się z tego typu historyjką. Sama jestem tego najlepszym przykładem.

Na przykład?

– Najwięcej takich historii przytrafiło mi się w Ameryce Południowej. Podczas koncertowania w Wenezueli trafiłam do miasta, gdzie byłam pierwszą europejską artystka od 85 lat. Przyjęto mnie tam z samymi splendorami. Plakat zapowiadający mój występ namalowano farbami na olbrzymim kilkumetrowym murze. Do dyspozycji dostałam apartament prezydencki z wielką, czarną wanną o rozmiarach 2 na 2 metry. Wyglądało to niezmiernie efektownie. I tu zaczyna się historia. Kiedy chciałam się w owej gigantycznej wannie wykąpać okazało się, że dostępny limit ciepłej wody to zawartość jednego niezbyt dużego bojlera na cały dzień, zatem starczyło jej jedynie na wypełnienie wanny na głębokość 2 cm, za to równomiernie. Przyznam, że umycie się w takiej płyciźnie było sporym wyzwaniem. Ponadto mam taką przypadłość, że zawsze coś gubię i w większości wypadków są to… nuty. Zatem historie na ile dosłownie minut przed koncertem drukowałam, cięłam i kleiłam nuty obrosły już legendą.

A w jakich najbardziej egzotycznych warunkach pani grała?

– Na przykład w Kuwejcie grałam w sali koncertowej będącej repliką statku galerniczego. Zaś w Ameryce Południowej koncertowałam w Punta Arenas w Chile, czyli w mieście najdalej wysuniętym na stałym lądzie na południe na świecie. Jest tam sala koncertowa wybudowana w początkach XX wieku, z której zaplecza widać Cieśninę Magellana a przy dobrej widoczności także Ziemię Ognistą. Jest pani osobą bardzo starannie wykształconą muzycznie i z tytułami naukowymi.

Czy już w dzieciństwie lubiła się pani uczyć gry na skrzypcach?

– Nie lubiłam ćwiczyć i trzeba mnie było do tej czynności zaganiać. W zasadzie do dziś nie mam do tego pasji, ale jest to oczywiste, że nie ma wyjścia. Natomiast w dzieciństwie było to okupione moim zniechęceniem i jest wielką zasługą mojej mamy, która sama jest absolwentką Akademii Muzycznej, że mnie pilnowała abym jednak ćwiczyła. Ale kiedy pierwszy raz wyszłam na scenę i wiedziałam, że jestem dobrze przygotowana a w dodatku udało mi się porwać publiczność, wtedy zrozumiałam, że warto się pomęczyć, bo występ daje mi niesamowitą radość. Później, już w trakcie studiów, podobnie jak scenę pokochałam także pedagogikę. Poczułam, że przekazywanie wiedzy sprawia mi ogromną przyjemność. Kilka lat po studiach przeszłam jeszcze spore turbulencje, związane z procesem o mój doktorat, który z moją uczelnią ostatecznie wygrałam. To była dla mnie duża trauma i nie wiem czy będę w stanie jeszcze kiedykolwiek tam wrócić. Kończyłam Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie, w czasach kiedy niemalże każdy wykład tam był prawdziwym wydarzeniem. I to, że mogłam zostać na tej uczelni jako asystent poczytywałam sobie za zaszczyt. Po czym po latach pracy wbito mi tam kilkanaście noży w plecy.

Zazdroszczono pani sukcesu?

– Tak sądzę, zwłaszcza że udało mi się ten sukces osiągnąć w dość młodym wieku. Zresztą nie jestem jedynym takim przypadkiem, znam osobę doprowadzoną w podobnych okolicznościach niemalże do zawału serca. Myślę, że nie ma nic gorszego niż ostracyzm najbliższego środowiska. Ja od tamtej pory rozluźniłam kontakty zawodowe z Polską. Zresztą kiedy w Cannes dostałam nagrodę MIDEM, przez dwa lata nie dostawałam zaproszeń na koncerty w kraju. Zapraszano mnie wszędzie, ale nie tu. Na szczęście mam w Polsce wierną publiczność, która przychodzi na moje koncerty nawet po dłuższej przerwie. A dla mnie zawsze najważniejsza jest publiczność. I moi studenci. Wracając do kwestii moich perypetii związanych z wykształceniem ostatecznie po wygranym procesie i doktorat i habilitację zrobiłam w Akademii Muzycznej w Katowicach, czyli poza moją macierzystą uczelnią.

Jednak mimo tego odznaczono panią orderem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznawanym niewielu…

– Tak, to ogromne wyróżnienie. Jednak warto zaznaczyć, że wystąpiono o przyznanie mi tego medalu nie w Warszawie tylko w Szczecinie. Chociaż jestem warszawianką od pokoleń i tutaj skończyłam wszystkie szkoły.

Czy jako pedagogowi często trafiają się pani studenci obdarzeni dużym talentem?

– To zależy od rocznika. Zdarza się na przykład, że ktoś jest obdarzony talentem, ale był źle prowadzony do tej pory. Wtedy staram się pomóc i gdy udaje mi się takie osoby doprowadzić do zdanego na piątkę dyplomu, to jest to sukces. Sprawia mi to olbrzymią radość.

Czy osoba obdarzona miernym talentem może to nadrobić doskonałą techniką grania?

– Nie. Zawsze się czuje czy ktoś gra z sercem i talentem czy nie. Tego nie da się nadrobić samą techniką. Łatwiej jest w drugą stronę. Czyli poprzez odpowiednie prowadzenie i ćwiczenia nadrobić słabe umiejętności techniczne, ale talent i predyspozycje muszą być.

A na jakich skrzypcach pani gra podczas koncertów? Na Stradivariusie?

– Niestety nie. Skrzypce Stradivariusa kosztują od 6 milionów dolarów wzwyż. Ale zdarzyło mi się trzymać takie skrzypce w rękach. Było to podczas mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, u pewnej znanej polskiej skrzypaczki, której mąż jest znakomitym lutnikiem i ma także komis z instrumentami muzycznymi. I w gościnie u nich miałam w rękach naraz dwa Stradivariusy a trzeciego trzymał ów znajomy lutnik i tak pozowaliśmy do pamiątkowego zdjęcia. Pamiętam, że jeden z tych instrumentów kosztował 17 milionów dolarów.

 Czy wie pani ile egzemplarzy takich instrumentów jest na świecie?

– Podobno około 600 sztuk, a zdecydowana ich większość jest w rękach Azjatów. Oczywiście każdy wielki światowej sławy skrzypek także ma Stradivariusa.

Jest pani orędowniczką i wykonawczynią muzyki Krzysztofa Pendereckiego…

– Muzyka Pendereckiego ma ogromny udział w mojej karierze. Cała ta niezwykła przygoda, która wniosła w moje życie naprawdę wielkie rzeczy, rozpoczęła się w 2000 roku. Profesor Penderecki napisał wtedy sonatę dla Anne-Sophie Mutter. Wtedy pani Elżbieta Penderecka wpadła na pomysł, abym ten utwór przygotowała na konkurs muzyki współczesnej Krzysztofa Pendereckiego, który odbywa się w Krakowie. Anne-Sophie Mutter zgodziła się z kolei na niekomercyjne wykonanie tej sonaty. Zakochałam się wtedy w tym utworze. Muzyka współczesna zawsze była mi najbliższa i praca nad tą sonatą była dla mnie niesamowitym przeżyciem. Jest to ogromnie trudne dzieło, ale niezwykle. Po wspomnianym konkursie profesor Penderecki zaproponował mi, abym nagrała płytę z jego utworami, razem z Beatą Bilińską przy fortepianie. Powstało wtedy CD zatytułowane „Penderecki Violin & Piano Works”. I ta właśnie płyta, która ukazała się w 2004 roku zapoczątkowała w moim życiu zawodowym wszystko co najważniejsze. Oraz moją kilkuletnią współpracę z Beatą Bilińską. A później było nagrodzone MIDEM „Capriccio”, też Krzysztofa Pendereckiego.

Jaką muzykę pani lubi, poza klasyczną?

– Uwielbiam Stinga i Police, Petera Gabriela, także Depeche Mode i U2. W zasadzie całą muzykę lat 80… Kate Bush, Bryana Ferry…

Muzyka nie jest jedynym w co się pani angażuje. Ostatnio jest to także fundacja.

– Jestem mamą, która bardzo dużo przeszła, ponieważ nasz synek jest po trzech, na szczęście udanych (w Polsce mamy jedną z najlepszych dziecięcych kardiochirurgii na świecie), operacjach na otwartym sercu. I to kompletnie odmieniło moje życie. Już samo macierzyństwo miało olbrzymi wpływ, bo ono tak naprawdę dopiero wtedy nabrało sensu kiedy zostałam mamą. Natomiast operacje Antosia spowodowały we mnie kompletne przewartościowanie wszystkich spraw. Jednocześnie obserwuję problemy dzieci chorych na serce, których rodzi się w Polsce 3,5 tysiąca rocznie. Dlatego zaangażowałam się w działanie i zostałam ambasadorem moim zdaniem najważniejszej w naszym kraju fundacji zajmującej się wyłącznie kwestiami kardiochirurgii i kardiologii dziecięcej – „Serce Dziecka”, prowadzonej przez mamy, których córki także trzykrotnie przeszła operacje serca. Chcę się teraz zaangażować właśnie w tę fundację organizując duże wydarzenia związane z muzyką klasyczną. Tak mi podpowiada serca, a ja zawsze idę za jego głosem.

Udostępnij

Możliwość komentowania jest wyłączona.