Menu

GRAM w ogólnonarodowym czacie

Zawodowy aktor i tenisista amator. Dla niego wybór zawodu aktora to ryzyko, ale wybór zawodu sportowca to już ryzyko graniczące z szaleństwem. Dlatego jednak został aktorem, ale nad najlepsze kino przedkłada oglądanie pojedynku Federera z Nadalem. O aktorstwie i pasji sportowej opowiada Tomasz Stockinger.

Rozmawia ANETA SIENICKA

Rola Hrabiego Czyńskiego w filmie „Znachor” Jerzego Hoffmana to chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych i zapamiętanych przez widzów ról filmowych w Pana karierze. To jeden z tych filmów, do których się wraca. Jak Pan wspomina tamten okres?

– „Znachor” to bardzo ważny film, jedyny w swoim rodzaju. Żaden film z tamtej epoki nie jest tak wzruszający, tak powtarzany, tak lubiany. Jestem zachwycony faktem, że brałem udział w filmie, który oparł się zębowi czasu a nawet zyskuje, stając się klasyką. Ale kiedy był kręcony, nikt tego nie wiedział, wtedy ten film nie był aż takim objawieniem jak odbierany jest dzisiaj.

A jak Pan w ogóle trafił do tego filmu?

– Ta rola to było takie nagłe zastępstwo, trafiłem tam jako trzeci. Z tego co słyszałem, miał ją początkowo zagrać Daniel Olbrychski i jak wtedy się dowiedziałem, on nie chciał lub nie mógł tej roli zagrać. A jak go zapytałem o to teraz, po latach, usłyszałem, że on nic na temat tej roli nie wiedział. Jako drugi miał być Piotr Garlicki, a później to już nie mieli na nic czasu i wzięli do tej roli mnie.

I jak Pan się tam czuł?

– Startowałem z pozycji osoby, która weszła od kuchni na bankiet. Byłem stremowany w obecności wielkich gwiazd takich jak Anna Dymna i Jerzy Bińczycki. Dodatkowo żona Hoffmana miała inny obraz mego bohatera i zza kamery wyrażała swoją dezaprobatę dla mojej osoby. To mnie strasznie deprymowało, nie zapomnę tego. Było to jednocześnie mobilizujące, ale też krępujące.

Przypomina Pan sobie taki plan filmowy, który szczególnie dobrze Pan wspomina?

– Wszystko co robiłem przynosiło mi jakąś radość i naukę. Może z wyjątkiem serialu „Rycerze i rabusie” bo to było kręcone w okresie rozpadu struktury państwowej i filmowej. Ten serial powstawał w warunkach schyłkowych, bałaganu na planie. To wspominam źle. Zresztą, wkrótce po tym wybrałem się na kilkuletnią wycieczkę, na tułaczkę po świecie. Dostałem paszport i wizę do Anglii a stamtąd znalazłem się w Kanadzie i tam na jakiś czas zostałem.

Kiedy to się działo?

– To były lata 1984–1988. Tam urodził się mój syn, tam pracowałem robiąc to, co dawało pieniądze na przeżycie. To jednak mi nie odpowiadało, dlatego wróciłem do kraju i to jak się później okazało, na kilka miesięcy przed okrągłym stołem.

Nie żałował Pan powrotu?

– Nie żałowałem. Byłem zadowolony, że wróciłem. Mogłem rozmawiać we własnym języku, zacząłem znowu grać, budować dom. Nie powiem jednak, że to była łatwa decyzja. Wahałem się z tym do ostatniej chwili, bo po czterech latach w Kanadzie byłem już nawet przygotowany mentalnie do tego, żeby tam zostać i w jakimś zawodzie tam się rozwinąć.

Co Panu dał pobyt w Kanadzie?

– Nabrałem dystansu do mojego życia w Polsce, z którego to dystansu mogłem bardziej właściwie ocenić co mam ze sobą zrobić, czym dla mnie jest moja ojczyzna, czy ja chcę być artystą czy nie, na ile jest mi to potrzebne. Minęło 25 lat i ten czas spędziłem w Polsce jako zapracowany aktor i to daje mi dużą satysfakcję i poczucie wartości, że ja umiem robić to co robię. Np. grając w „Klanie”, w ciągu 16 lat nauczyłem się na pamięć ok. 9 tys. stron dialogu i to zostało sfilmowane! (śmiech)

To już 16 lat! Nie czuje się Pan trochę doktorem Lubiczem?

– Nie, bardziej czuję się aktorem wszystkich Polaków. To jest bardzo miłe, że tyle osób przez tak długi czas ogląda mnie, a ja dzięki temu adresuję wszystko co myślę, co czuję, co wytwarzam jako aktor, jako postać, członek zespołu „Klanu”. Chociaż uważam, że cokolwiek robimy dla ludzi, to przemycamy przekaz znacznie szerszy niż to wynika z tekstu. Przekazujemy swój światopogląd na tematy i małe i duże.

Jak to dokładnie wygląda?

– Codzienny serial obfituje w sceny o niczym, np. powitanie i zaproszenie do zjedzenia zupy. Sztuką jest zrobić coś z niczego, jak właśnie tę rozmowę o zupie, która zresztą odbywa się w każdym polskim domu. Ale tej rozmowie o zupie towarzyszą różne niuanse, różne elementy naszego codziennego życia, pozornie błahe a tak naprawdę one się składają na nasze życie. Te niepozorne działania tworzą jakąś całość, która ma na celu dążenie do szczęśliwości, do umiejętności budowania relacji z innymi ludźmi. Oglądając np. „Znachora” albo „Hamleta”, czy coś innego, co jest zupełnie dla nas egzotyczne, nie mamy tej płaszczyzny utożsamiania się. Mamy do czynienia z jakąś historią zupełnie odległą, która przenosi nas na jakiś czas w inny świat a po godzinie lądujemy u siebie na fotelu i zapominamy o historii.

W serialu jest inaczej?

– Jeśli chodzi o serial to jest to taki ogólnonarodowy czat. I to nie działa jednorazowo tylko jest rozpisane na miesiące, sezony, lata. My aktorzy nie potrzebujemy dodatkowej charakteryzacji, żeby po pięciu czy dziesięciu latach być siwszymi czy grubszymi przez upływ czasu. W tym jest jakaś niezwykłość. Do tego mnie szkoła teatralna nie przygotowywała. Byłem przygotowywany do tego, żebym przeczytał rolę, zaakceptował i ją zagrał. A tymczasem ja gram rolę, której nie znam. To życie przynosi kolejne odcinki. Czasem to nasze osobiste przygody wpływają na to co później scenarzyści piszą. Jeśli aktor złamie nogę czy aktorka zajdzie w ciążę.

Co poza tym w Pana życiu zawodowym się dzieje?

– Miałem okazję odskoczyć trochę od „Klanu”, pojawiając się w „Czasie Honoru” czy innych serialach. Jeśli chodzi o film, pogodziłem się z tym, że jestem tak mocno kojarzony ze swoją serialową rolą, że w filmie grać nie mogę. To jest cena jaką się płaci za pewnego rodzaju stabilność. Nie można mieć wszystkiego. Jak już się gra w takim tasiemcu, to się gra, a jak chce się robić coś innego, to trzeba z tego tasiemca zrezygnować. Przez te 16 lat na szczęście nie miałem sytuacji, że ktoś stawiałby mnie przed takim dylematem. Przede wszystkim ja czuję, że jestem w drużynie, w zespole i jestem wobec nich zobowiązany, bo jak by to było, gdyby nagle wszyscy serialowi aktorzy chcieli porzucić swoje role. Wszystko by się rozpadło, a przecież „Klan” jest opowieścią o rodzinie! Poza tym jestem zadowolony z tej pracy, z całej ekipy, z którą współpracuję. Skoro nas ogląda 3,5 mln widzów, ciągle czujemy się potrzebni.

Można Pana zobaczyć w teatrze?

– Tak, pracuję właśnie nad dwiema objazdowymi, rozrywkowymi sztukami, których producentem jest Leszek Kwiatkowski. Dwie sztuki, dwie różne role. Pierwsza to komedia miłosna, kanadyjskiego autora Norma Fostera. Grają ze mną m.in.: Olga Borys, Izabela Trojanowska, Piotr Szwedes, Ewa Kuklińska czy Michał Milowicz. Premiera będzie miała miejsce 6 lutego w Domu Kultury w Ursusie. Wcześniej jednak, 31 stycznia zaprezentujemy tam komedię absurdu „Czy jest na sali lekarz?”, z którą również ruszymy w Polskę. To sztuka autorstwa Tadeusza Rossa, który jak zakończy swoje obowiązki europosła w Brukseli, dołączy do obsady.

Oprócz tego, że jest Pan aktorem, jest Pan znany również jako wieloletni gracz i wielbiciel tenisa. Czy z perspektywy czasu, będąc jeszcze raz na początku kariery, nadal wybrałby Pan aktorstwo czy może jednak tenis?

– O ile wybranie zawodu artysty, aktora jest obarczone dużym ryzykiem, o tyle wybranie drogi sportowca wyczynowego to nie tylko duże ryzyko, ale to ryzyko graniczące z szaleństwem! (śmiech) Tenis ma dwa oblicza: zawodowe i amatorskie. O ile oblicze zawodowe to są krótkie, czasami błyskotliwe kariery, nagradzane nierzadko nieprzyzwoitą ilością pieniędzy. O tyle tenis amatorski to tenis uśmiechnięty, radosny, towarzyski i rozłożony na wiele lat. Jak ktoś odpowiednio się prowadzi, rozgrzewa, wzmacnia mięśnie i nie przesadza na korcie to może cieszyć się tą zabawą nawet do „osiemdziesiątki”.

Co Panu daje gra w tenisa?

– Tenis amatorski to coś, co rozwiązało towarzyski problem mojego życia. Trochę więc żałuję, że wziąłem rakietę do ręki dopiero jak miałem 43 lata. Dopóki nie zacząłem grać moje życie towarzyskie było niezbyt określone, od okazji do okazji, nie za bardzo ciekawe. Odkąd pojawił się tenis, mam poczucie, że należę do rodziny. Połowa moich kontaktów w telefonie to są tenisistki i tenisiści. Bo tenis to też cała otoczka towarzyska, wzajemnej serdeczności. Spotykamy się i trzymamy od lat. Tyle ile ja fantastycznych imprez przeżyłem w tym gronie! (śmiech) Nigdzie nie miałbym takiej radochy jak dzięki tenisowi. Każdemu polecam, w każdym wieku. To jest gra, która uczy pokory, cierpliwości, opanowania nerwów, wytrwałości.

Rozumem, że również ogląda Pan potyczki wielkich gwiazd tej dyscypliny sportu?

– Oczywiście i muszę się przyznać, że ja to wolę od najlepszego kina, od najlepszego spektaklu teatralnego. Przepraszam, ale wolę oglądać Federera z Nadalem, w finale wielkiego szlema. Te zbliżenia, te miny, to napięcie, ta psychologia. Dwóch aktorów, których ogląda setki milionów widzów, gdzie scenariusz nie jest do końca napisany. Wiadomo tylko, że są dwie główne role i że jeden ma przegrać a drugi wygrać. Nie ma reżysera i to napięcie – nie ma nic lepszego. To jest najlepszy interaktywny teatr w jakim chciałbym grać.

Udostępnij

Możliwość komentowania jest wyłączona.