Mam nowe cele, ale też mnóstwo niesamowitych wspomnień!
– Poprzeczkę podnosiliśmy stopniowo. Nowo powstającą salę pooperacyjną Kliniki Ortopedii i Rehabilitacji Szpitala Bródnowskiego wyposażyliśmy w profesjonalne łóżka ortopedyczne. I gdy w 2012 roku otrzymaliśmy status OPP, postawiliśmy sobie za cel niesienie pomocy dzieciom z poważnymi problemami ortopedycznymi. Polscy lekarze byli często bezradni, a rodzice, słysząc wyrok „amputacja” i nie godząc się na niego, szukali pomocy poza granicami kraju – o życiu w przestworzach i niesieniu pomocy rozmawiamy z Małgorzatą Nowotnik z Fundacji Kochaj Życie.
Rozmawiali MAŁGORZATA PUCZYŁOWSKA i RAFAŁ KORZENIEWSKI
Jakie były początki Fundacji Kochaj Życie?
Można powiedzieć, że były dwa początki. Pierwszy to ten, gdy poznałam mojego męża. A drugi, gdy założyłam fundację, bo pierwszy fakt ma ścisły związek z drugim. Mamy z mężem podobne charaktery, a naszą wspólną cechą zawsze było to, że lubiliśmy pomagać. Kiedy pracowaliśmy razem w PLL LOT – mąż jako pilot, a ja jako stewardessa – pomagaliśmy przyjaciołom i znajomym w różny sposób, ale najczęściej realizując na zachodzie recepty, gdyż w kraju nie wszystkie lekarstwa były dostępne. Bardzo często zdarzało się, że przed odlotem obok służbowych drzwi pokoi stewardes czy pilotów na lotnisku ustawiały się kolejki potrzebujących z receptami. Często było to błaganie ze łzami w oczach. Kiedyś poprosiłam męża, który miał lot do Frankfurtu, żeby kupił mi rajstopy. Mąż wrócił bez rajstop i powiedział: wybacz, ale miałem tyle recept, że nie zdążyłem. Jak tu się na niego gniewać, skoro sytuacja była tak oczywista? Pomoc ludziom w potrzebie jest istotniejsza. I to właśnie mąż przekonał mnie, żebym po przejściu na emeryturę kontynuowała działalność charytatywną w Fundacji Kochaj Życie, którą założyłam w 2007 roku na lotnisku. Początkowo wspieraliśmy przede wszystkim pracowników obsługi pasażerskiej, dopiero później rozszerzyliśmy działalność.
Teraz fundacja zajmuje się dziećmi, dla których często w kraju jedyną możliwością leczenia jest amputacja ręki lub nogi. Jak doszło do tego, że dowiedzieliście się o dr. Drorze Paleyu, wybitnym chirurgu i ortopedzie, i jego klinice?
Poprzeczkę podnosiliśmy stopniowo. Nowo powstającą salę pooperacyjną Kliniki Ortopedii i Rehabilitacji Szpitala Bródnowskiego wyposażyliśmy w profesjonalne łóżka ortopedyczne. I gdy w 2012 roku otrzymaliśmy status OPP, postawiliśmy sobie za cel niesienie pomocy dzieciom z poważnymi problemami ortopedycznymi. Polscy lekarze byli często bezradni, a rodzice, słysząc wyrok „amputacja” i nie godząc się na niego, szukali pomocy poza granicami kraju. To nie kto inny, a właśnie zdesperowani rodzice znaleźli klinikę dr. Drora Paleya w West Palm Beach na Florydzie. To tam wiele polskich dzieci, którym w kraju jako jedyną alternatywę proponowano amputację, odzyskało nadzieję na przejście przez życie na własnych nóżkach, na sprawność i normalne funkcjonowanie w przyszłości.
Określenie „dzieci z poważnymi problemami ortopedycznymi” brzmi bardzo sucho, nie daje wyobrażenia o ogromie tragedii i desperacji rodziców. Jakie to przypadki?
Są to przede wszystkim schorzenia o charakterze skomplikowanych, wrodzonych deformacji kostno-stawowych, często o podłożu genetycznym, ale również o nieznanej przyczynie. Wady te obejmują różny zakres patologii i mogą występować w różnych konfiguracjach, ale ich cechą wspólną jest rzadkie występowanie w populacji, czego konsekwencją są trudności zarówno diagnostyczne, jak i przede wszystkim terapeutyczne.
Organizujecie wyjazdy na leczenie do kliniki dr. Paleya w West Palm Beach na Florydzie. Nie można tych dzieci leczyć w kraju?
Przez wiele lat rodzice robili wszystko, aby zebrać pieniądze na operację w USA. Były to często milionowe koszty, a do tego niezbędne było wynajęcie mieszkania na kilka miesięcy. W 2014 roku nasza fundacja jako pierwsza zaprosiła dr. Paleya do Polski. Skonsultowano wówczas ponad 30 dzieci. Lekarz jeszcze trzykrotnie przylatywał do Polski, konsultując każdorazowo ponad 100 dzieci. Widząc, jak ogromna jest potrzeba pomocy chorym dzieciom, nasza fundacja dołożyła starań, finansując szkolenie dwóch polskich lekarzy w klinice doktora Paleya na Florydzie. Jesteśmy z tego dumni, bo dzięki temu dziś przeprowadzamy takie operacje w kraju. Choć wciąż są drogie, to jednak o wiele tańsze niż w Ameryce.
Wśród zawodowych osiągnięć dr. Paleya jest opracowanie jednej z metod wydłużania nóg. Nogi nierównej długości to nie jest tylko problem natury estetycznej, wiąże się też z mniejszymi lub większymi ograniczeniami. Zajmujecie się też takimi przypadkami?
Dr Paley ma wiele osiągnięć i patentów. Nasi lekarze, odbywając staże i praktyki na Florydzie, asystowali doktorowi Paleyowi przy najbardziej skomplikowanych operacjach i dziś podejmują się podobnych w Polsce. Dr Paley oraz dr Feldman kilka razy w roku przylatują do Warszawy, aby wraz z wyszkolonymi przez siebie lekarzami przeprowadzić te najbardziej trudne i skomplikowane operacje. Bywa też, że pacjent jednak leci za ocean. Jako fundacja nie różnicujemy przypadków, ale wiele czynników, nie tylko finansowych, składa się na to, czy danemu pacjentowi można pomóc.
Dr Paley to wybitny lekarz, ale jaki to człowiek?
To wspaniała, bardzo ciepła osoba. Ma jeden cel – nieść pomoc tym cierpiącym dzieciom i dorosłym, którym nikt nie dał rady pomóc. Wielokrotnie trafiają do niego pacjenci po kilku, a niekiedy i kilkunastu nieudanych operacjach. Doktor ratuje i doprowadza ich do pełnego zdrowia. To jest jego największą pasją.
Osiągnięcia i możliwości, jakie oferuje nam medycyna, są niesamowite, ale jest jeszcze proza życia. Potrzebne są pieniądze na leczenie. Jak je zbieracie?
To jest bardzo ciężkie zadanie, bo podopiecznych mamy sporo, a koszt jednej operacji, nawet jeśli odbywa się ona w kraju, jest ogromny. Zbieramy pieniądze w różny sposób. Organizujemy bale charytatywne, pikniki, licytacje, loterie, uśmiechamy się do bogatych firm o wsparcie, prosimy o 1% podatku. Ludzie są dobrzy, pomagają.
Jesteście organizacją pożytku publicznego. Oznacza to, że każdy z nas może przekazać 1% swojego podatku, po prostu wpisując numer KRS Fundacji. Ale to też ścisły nadzór państwa nad tym, czy te pieniądze są właściwie wydawane. Czy jest to uciążliwe?
Nie jest. Zaufanie wchodzi po schodach, a zjeżdża windą – mówi przysłowie. Łatwo stracić zaufanie budowane latami. Gdybyśmy je zawiedli, moglibyśmy się obawiać jakiegokolwiek nadzoru. Ale działamy już bardzo długo, mamy swoją renomę i szacunek wśród sponsorów, którzy wspierają nas oraz podopiecznych. Oni są dla nas najważniejsi. Nasza skrupulatna księgowa pilnuje każdej złotówki.
Nie daje mi to spokoju, skąd nazwa fundacji, skądinąd piękna?
Zakładając fundację w 2007 roku, postanowiliśmy ją tak spontanicznie nazwać. Oprócz zdrowia w statucie mamy zapisane dbanie o kulturę, jej dobro i dziedzictwo, a także kultywowanie tradycji lotniczych i patriotycznych.
Mąż jest pilotem samolotu pasażerskiego, pani stewardesą – romantyczna historia. I nie był to chwilowy romans, jesteście ze sobą do dzisiaj…
Nasze życie zawsze było pełne zrozumienia i wzajemnego poszanowania. Miłość i obopólna fascynacja to podstawa naszego związku, ale ważne też były wspólne pasje. Kiedy się poznaliśmy, pracowałam na lotnisku w obsłudze naziemnej. To Marian namówił mnie do latania i wtedy zaczęła się nasza wspólna podniebna przygoda. Odbyliśmy razem około 100 lotów. Zwiedziliśmy niemal cały świat. Byliśmy m.in. w Chinach, Kanadzie, Singapurze czy Senegalu. W wielu miejscach mamy serdecznych przyjaciół, z którymi do dziś utrzymujemy kontakty. Mąż imponował mi swoją odwagą, opanowaniem w trudnych chwilach. Kiedy latałam z nim, tak bardzo ufałam jego wiedzy i zdolnościom, że nie czułam nigdy strachu, nawet kiedy zdarzały się niebezpieczne momenty. Dziś, choć jesteśmy małżeństwem już prawie pół wieku, nigdy nie nudzimy się ze sobą. Bo mamy nowe cele, ale też mnóstwo niesamowitych wspomnień.
Dziś każdy – o ile chce – może mieć paszport w szufladzie. Zresztą, aby wyjechać do wielu krajów, wystarczy nam sam dowód. Wtedy podróżować za granicę mogli nieliczni. Zazdroszczono wam?
Może troszkę znajomi nam zazdrościli, w kraju przecież było szaro i biednie, a my nie dość, że byliśmy razem w domu i w pracy, to jeszcze mogliśmy dzielić się najpiękniejszymi wrażeniami, odkrywaniem zupełnie innej rzeczywistości. Jednak, kiedy urodził się nasz syn Piotr, postanowiliśmy, że od tej chwili nie będziemy latać razem. Przeszłam do obsługi naziemnej. Przez następne lata, gdy jedno odbywało rejs, drugie zostawało w domu i cały czas myślami byliśmy z drugą połową. Były to wówczas bezustanne rozstania, oczekiwania i upragnione powroty.
Zwiedziliście kawał świata. Dalej razem podróżujecie?
Jeśli podróżujemy, to oczywiście zawsze razem. Ale już nie są to zbyt dalekie podróże. Pandemia zmieniła wszystko, poza tym już nie jesteśmy najmłodsi. Najbezpieczniej czujemy się we własnym domu z ogrodem. Chcę mieć jeszcze dużo siły na pracę w fundacji, więc wolne chwile przeznaczam na dbanie o zdrowie i wypoczynek. Wszystko, czego potrzebujemy, mamy na miejscu. Wspiera nas syn, który, mimo że jest tak daleko, bardzo się o nas troszczy.
No właśnie, udało się go zarazić pasją do lotnictwa lub przynajmniej do podróży?
Piotr w czasie wakacji czy ferii często podróżował z nami, latając na najdalsze trasy: do Ameryki, Chin, Singapuru i innych miejsc. Latanie z nami po świecie oczywiście zaowocowało miłością do lotnictwa. Ukończył teoretyczny kurs szybowcowy na Politechnice Warszawskiej, wykonał na szybowcach kilkadziesiąt lotów z instruktorem, po których wyleciał samodzielnie. Być może dalekie podróże sprawiły, że już jako dorosły mężczyzna wraz ze swoją żoną postanowił zamieszkać w egzotycznej Australii. Ale tam życie poświęcił muzyce. Mieszka od 20 lat w Melbourne, gdzie ukończył konserwatorium muzyczne. Komponuje i gra na wielu współczesnych i dawnych instrumentach. Często można go usłyszeć w Polsce podczas występów m.in. z zespołem Arboretum czy z rodziną Steczkowskich. Jesteśmy z niego bardzo dumni i bardzo stęsknieni. Na szczęście powoli zbiera się do powrotu do kraju…
Wykorzystano zdjęcia z rodzinnego archiwum państwa Nowotników.